Mam nadzieję, że nie będzie już potrzeby równie kwiecistych opisów problemów zdrowotnych...
Burzliwy blog
Re: Burzliwy blog
- kasiawro
- Sołtys Wsi Ogarkowo
- Posty: 13064
- Rejestracja: środa 15 paź 2008, 08:09
- Gadu-Gadu: 13373652
- Lokalizacja: Niemcza /Dolny Śląsk
Re: Burzliwy blog
My też czekamy na dalsze zapiski "Gall 'a Anonima" z żywotów Amura na pod Oleśniczańskich włościach.
Re: Burzliwy blog
Zdrowie najważniejsze, trudności pokonane.
Zdjęcie ziewającego AA, całkiem jak czołówka Metro - Goldwin - Meyer.
Pluszowy buldog świetny. I jeszcze jaki usłużny. Czas na zdjęcie gumowego wieprza.
Zdjęcie ziewającego AA, całkiem jak czołówka Metro - Goldwin - Meyer.
Pluszowy buldog świetny. I jeszcze jaki usłużny. Czas na zdjęcie gumowego wieprza.
Re: Burzliwy blog
Uwielbiamy Was czytać! Od samego Burzowego początku. Opis Amurowej przypadłosci - odlot! Przeszlismy to samo z naszą Moli w jej pierwszym tygodniu w nowym domu - mąż się śmiał że jaka pańcia, taki pies (mi się to zdarza dość czesto) i przynajmniej tabletki na to w domu były (u nas pomaga furagina i nospa i spanie na ciepłej podusi albo kolankach pańci)
Pozdrawiamy ciepło pięknego Jegomoscia
Pozdrawiamy ciepło pięknego Jegomoscia
- wladekbud
- Posty: 608
- Rejestracja: poniedziałek 20 paź 2008, 08:37
- Gadu-Gadu: 0
- Lokalizacja: Oleśnica/d-śląskie
Re: Burzliwy blog
Państwo...
Swoją drogą, durna nazwa, bo przecież każdy we wsi dobrze wie, kto tutaj rządzi. Ale niech im będzie, niech się cieszą...
A więc Państwo wymyślili ostatnio nową zabawę. "Jedziemy do lasu", mówią. Podtykają pod nos smakołyk, ściągają tym smakołykiem w okolice wozu, a potem szast-prast, ogar siedzi w środku. Troszku pobujają autem, pobujają, a potem to...
Pierwszy raz to normalnie w szoku byłem. Ten swój głupi wynalazek zwany smyczą na cały spacer mi do karku przyczepili, bo nie rozumieli, że w największych zaroślach najciekawsze rzeczy można znaleźć. A może po prostu bali się, że jak sami w tym całym "lesie" zostaną, to do wozu drogi powrotnej nie znają i moi kuzyni ich w końcu w nocy zeżrą. Tak ogólnie, to emocje takie były, że dopiero po powrocie na swoje włości, na spokojnie, za potrzebą na stronę udać się mogłem...
Za drugim razem chyba zaczęli rozumieć o co chodzi. Zabrali torebkę frykasów, tą swoją, wrrrr..., "smycz" to przypinali, to odpinali, ale wreszcie łapy rozprostować się dało. A i oni sami, bojąc się chyba zagubić w lesie, co raz mnie przywoływali, smakołyk jakiś dawali i dalej biegać kazali. Tak jakby trzeba mi było o tym przypominać.
Co tam jeszcze? A, prawda, jagody. Dobre, nie powiem, ale zbieranie strasznie męczące. Poleżeć w tym można, bo boczki fajnie masuje, ale żeby zbierać samemu. Co to, to nie. Łaskawie, z garści zjeść trochę mogę lub jak nikt nie patrzy, do wiaderka łeb zapuścić. Ale wtedy od "leni śmierdzących" wyzywają i śmiesznie machają rękoma.
Tyle na teraz...
Gdyby jeszcze po powrocie z tego "lasu" na wszystkie strony łap nie wywijali niby to jakichś "kleszczów" poszukując. Ale znając życie, po prostu chcą mnie po brzuszku słodkim pomasować, jeno prosić śmiałości nie mają.
Swoją drogą, durna nazwa, bo przecież każdy we wsi dobrze wie, kto tutaj rządzi. Ale niech im będzie, niech się cieszą...
A więc Państwo wymyślili ostatnio nową zabawę. "Jedziemy do lasu", mówią. Podtykają pod nos smakołyk, ściągają tym smakołykiem w okolice wozu, a potem szast-prast, ogar siedzi w środku. Troszku pobujają autem, pobujają, a potem to...
Pierwszy raz to normalnie w szoku byłem. Ten swój głupi wynalazek zwany smyczą na cały spacer mi do karku przyczepili, bo nie rozumieli, że w największych zaroślach najciekawsze rzeczy można znaleźć. A może po prostu bali się, że jak sami w tym całym "lesie" zostaną, to do wozu drogi powrotnej nie znają i moi kuzyni ich w końcu w nocy zeżrą. Tak ogólnie, to emocje takie były, że dopiero po powrocie na swoje włości, na spokojnie, za potrzebą na stronę udać się mogłem...
Za drugim razem chyba zaczęli rozumieć o co chodzi. Zabrali torebkę frykasów, tą swoją, wrrrr..., "smycz" to przypinali, to odpinali, ale wreszcie łapy rozprostować się dało. A i oni sami, bojąc się chyba zagubić w lesie, co raz mnie przywoływali, smakołyk jakiś dawali i dalej biegać kazali. Tak jakby trzeba mi było o tym przypominać.
Co tam jeszcze? A, prawda, jagody. Dobre, nie powiem, ale zbieranie strasznie męczące. Poleżeć w tym można, bo boczki fajnie masuje, ale żeby zbierać samemu. Co to, to nie. Łaskawie, z garści zjeść trochę mogę lub jak nikt nie patrzy, do wiaderka łeb zapuścić. Ale wtedy od "leni śmierdzących" wyzywają i śmiesznie machają rękoma.
Tyle na teraz...
Gdyby jeszcze po powrocie z tego "lasu" na wszystkie strony łap nie wywijali niby to jakichś "kleszczów" poszukując. Ale znając życie, po prostu chcą mnie po brzuszku słodkim pomasować, jeno prosić śmiałości nie mają.
"Whoever loveth me, loveth my hound." - Thomas More
- kasiawro
- Sołtys Wsi Ogarkowo
- Posty: 13064
- Rejestracja: środa 15 paź 2008, 08:09
- Gadu-Gadu: 13373652
- Lokalizacja: Niemcza /Dolny Śląsk
Re: Burzliwy blog
Amurze, ale Ty masz klawe życie . Urosłeś sporo i jeszcze czekam na fotki stojące. Klatę masz największą w całej wsi.
- wladekbud
- Posty: 608
- Rejestracja: poniedziałek 20 paź 2008, 08:37
- Gadu-Gadu: 0
- Lokalizacja: Oleśnica/d-śląskie
Re: Burzliwy blog
Niespodziewanie dla mnie, któregoś poranka, goście jacyś na gospodarstwie się pojawili. Znaczy się, mogłem się wcześniej czegoś domyślać, bo Państwo (ciągle upierają się, żeby tak o nich mówić), wyjątkowo szybko i gęsto po domu ze ścierkami latali, z miejsca na miejsce przeganiali, tą swoją warcząco-syczącą maszyną wszędzie jeździli, uparcie mnie z kanap zganiając.
Po pewnym czasie faktycznie, jakiś nowy powóz pod płot zajechał, ludzie nowi ze środka wysiedli, ale co najważniejsze, innego ogara ze sobą przywieźli. „Nela” - tak na niego, a właściwie na nią, wołali. Trochę dziwna jak na ogara. Powiedzieli, że to „West”. Z zachodu znaczy się. No nie wiem, może tam to akurat takie ogary mają... Futrzasta jakaś, biała jak jeden z pluszowych gryzaków, którym młodszy z Państwa nie pozwala mi się bawić i usilnie z wrzaskiem zabiera. Pierwszego dnia, obszczekaliśmy się porządnie, przegonili tam i z powrotem po gospodarstwie i wreszcie po ustaleniu, która miska czyja, które gryzaki i smakołyki do kogo należą, a wreszcie, że Wieprz Gumowy to świętość i tylko ja gryźć go mogę, zgodnie poszliśmy spać.
Jednego z kolejnych dni Państwo, bez żadnego ustalenia ze mną, zakomenderowali: jedziemy w góry. Jeździć to ja ciągle tak średnio lubię, ale widząc, że do plecaka miskę, wodę i smakołyki pakują, nawet przy wsiadaniu do powozu dużo się nie wyrywałem.
Wieźli mnie w te całe góry długo okrutnie. Zaraz na miejscu, kolejną dziwną zabawę ludzi poznałem. Wystawili mnie z powozu na skwerek żebym lepiej widział, a potem Pan długo i bez sensu po placu zwanym parkingiem jeździł, czerwieniąc się coraz bardziej i pokrzykując, że „miejsca nie ma” oraz inne wyrazy od których uszy jeszcze bardziej mi obwisły.
Wreszcie chyba się znudzili, bo powóz gdzieś zostawili i poszliśmy w te całe góry. Szliśmy, owszem dość długo, ale co rusz na popas się zatrzymując, żeby mnie i Nelę napoić i smakołykami poczęstować. Góry jak góry, owszem zdarzało się, że ktoś z Państwa nagle mnie za… blisko ogona łapał i trochę w górę podsadzał, co było bezsensem zupełnym, bo chyba najlepiej sobie na szlaku radziłem. Nieustannie drogę Państwu pokazywałem, bacząc przy tym czy w zaroślach jakiś niedźwiedź albo zbójnik zasadzki nie szykuje. Niedźwiedzi nie było. Zamiast zbójników, inni ludzie chodzili, często i gęsto zachwycający się, jak sobie dobrze na wędrówce radzę. Po dotarciu na szczyt, to znaczy do takiej śmiesznej olbrzymiej ni to budy, ni to jaskini zwanej „Błędnymi Skałami” rzeczywiście okazało się, że, nie chwaląc się, jam sobie najlepiej radził. Państwo (moi i Neli) a to pojękiwali, a to posapywali, to czerwieniejąc, to blednąc i w końcu na dłuższy odpoczynek przystanąć musieli. Przez te całe „Błędne Skały” ich przeprowadziłem, nieustanie drogę pokazując (jak nic by się zgubili – przecież oni ani węchu, ani instynktu nie mają), za co na koniec „dzielnym psem” mnie nazwali i ponownie smakołykami uraczyli.
Idąc z powrotem również musiałem ludzi z opresji wybawić. Już nawet nie liczę, który to raz. „Idziemy skrótem”, stwierdzili, a po trzech kwadransach fajnego skakania w dół po kamieniach stanęli nagle rozglądając się bezradnie. Poburczeli, tam i z powrotem bez sensu się pokręcili, a potem znowu musiałem im powrotną drogę pokazywać, żeby na szlak wrócić i pozostawiony wcześniej pojazd w końcu odnaleźć.
Tak więc zdobyłem góry.
Veni, vidi, ogar...
Po pewnym czasie faktycznie, jakiś nowy powóz pod płot zajechał, ludzie nowi ze środka wysiedli, ale co najważniejsze, innego ogara ze sobą przywieźli. „Nela” - tak na niego, a właściwie na nią, wołali. Trochę dziwna jak na ogara. Powiedzieli, że to „West”. Z zachodu znaczy się. No nie wiem, może tam to akurat takie ogary mają... Futrzasta jakaś, biała jak jeden z pluszowych gryzaków, którym młodszy z Państwa nie pozwala mi się bawić i usilnie z wrzaskiem zabiera. Pierwszego dnia, obszczekaliśmy się porządnie, przegonili tam i z powrotem po gospodarstwie i wreszcie po ustaleniu, która miska czyja, które gryzaki i smakołyki do kogo należą, a wreszcie, że Wieprz Gumowy to świętość i tylko ja gryźć go mogę, zgodnie poszliśmy spać.
Jednego z kolejnych dni Państwo, bez żadnego ustalenia ze mną, zakomenderowali: jedziemy w góry. Jeździć to ja ciągle tak średnio lubię, ale widząc, że do plecaka miskę, wodę i smakołyki pakują, nawet przy wsiadaniu do powozu dużo się nie wyrywałem.
Wieźli mnie w te całe góry długo okrutnie. Zaraz na miejscu, kolejną dziwną zabawę ludzi poznałem. Wystawili mnie z powozu na skwerek żebym lepiej widział, a potem Pan długo i bez sensu po placu zwanym parkingiem jeździł, czerwieniąc się coraz bardziej i pokrzykując, że „miejsca nie ma” oraz inne wyrazy od których uszy jeszcze bardziej mi obwisły.
Wreszcie chyba się znudzili, bo powóz gdzieś zostawili i poszliśmy w te całe góry. Szliśmy, owszem dość długo, ale co rusz na popas się zatrzymując, żeby mnie i Nelę napoić i smakołykami poczęstować. Góry jak góry, owszem zdarzało się, że ktoś z Państwa nagle mnie za… blisko ogona łapał i trochę w górę podsadzał, co było bezsensem zupełnym, bo chyba najlepiej sobie na szlaku radziłem. Nieustannie drogę Państwu pokazywałem, bacząc przy tym czy w zaroślach jakiś niedźwiedź albo zbójnik zasadzki nie szykuje. Niedźwiedzi nie było. Zamiast zbójników, inni ludzie chodzili, często i gęsto zachwycający się, jak sobie dobrze na wędrówce radzę. Po dotarciu na szczyt, to znaczy do takiej śmiesznej olbrzymiej ni to budy, ni to jaskini zwanej „Błędnymi Skałami” rzeczywiście okazało się, że, nie chwaląc się, jam sobie najlepiej radził. Państwo (moi i Neli) a to pojękiwali, a to posapywali, to czerwieniejąc, to blednąc i w końcu na dłuższy odpoczynek przystanąć musieli. Przez te całe „Błędne Skały” ich przeprowadziłem, nieustanie drogę pokazując (jak nic by się zgubili – przecież oni ani węchu, ani instynktu nie mają), za co na koniec „dzielnym psem” mnie nazwali i ponownie smakołykami uraczyli.
Idąc z powrotem również musiałem ludzi z opresji wybawić. Już nawet nie liczę, który to raz. „Idziemy skrótem”, stwierdzili, a po trzech kwadransach fajnego skakania w dół po kamieniach stanęli nagle rozglądając się bezradnie. Poburczeli, tam i z powrotem bez sensu się pokręcili, a potem znowu musiałem im powrotną drogę pokazywać, żeby na szlak wrócić i pozostawiony wcześniej pojazd w końcu odnaleźć.
Tak więc zdobyłem góry.
Veni, vidi, ogar...
"Whoever loveth me, loveth my hound." - Thomas More
- kasiawro
- Sołtys Wsi Ogarkowo
- Posty: 13064
- Rejestracja: środa 15 paź 2008, 08:09
- Gadu-Gadu: 13373652
- Lokalizacja: Niemcza /Dolny Śląsk
Re: Burzliwy blog
Koło chrzestnej matki jechać i nie wstąpić, hańba dla tych co Tobie usługują. Pamiętaj Amurze o swojej wartości i wielkości w gospodarstwie i nie pozwól następnym razem o taki nietakt.